Rozmowa z Małgorzatą Zajączkowska, aktorką i przewodniczącą jury Konkursu Głównego.
Mateusz Demski: Kiedy czyta się o pani życiorysie, cały czas powraca wątek Stanów Zjednoczonych.
Małgorzata Zajączkowska: Bo to był jednak kawał mojego życia. Szesnaście lat w Stanach i prawie trzy lata w Paryżu.
Pamięta pani dzień wyjazdu?
Tak dokładnie nie pamiętam, dlatego że wyjechałam wtedy na dziewięć dni do Paryża, by odwiedzić Joasię Pacułę. Czwartego dnia dostałam telefon, że w Polsce jest wojna. O trzeciej nad ranem. Nie wyjeżdżałam na emigrację, to nie był żaden plan. Tak się po prostu zdarzyło.
Jaka była pierwsza myśl?
Miałam sto pięćdziesiąt dolarów w kieszeni i nie znałam francuskiego. Od razu poszłyśmy z Joasią pod polską ambasadę. Spotkaliśmy tam mnóstwo kolegów, którzy też byli przejazdem w Paryżu. Tak się zaczęło to nasze życie na emigracji, które miało bardzo trudne momenty. Nie wiedzieliśmy, co się dzieje z naszymi rodzinami. Natomiast my byliśmy zaopiekowani. Francuzi zachowali się w tej sytuacji fantastycznie. Jak przyszła wojna tuż za naszą granicą i zaczęliśmy pomagać Ukraińcom, to pomyślałam, że jest dużo zbieżności. Ludzie w Paryżu oddawali nam swoje mieszkania na pobyt czasowy, pomogli nam finansowo.
A jak wyglądały pierwsze dni przymusowej emigracji?
Zaczęła się wędrówka po różnych miejscach. Jacek Kaczmarski zostawił nam klucze do mieszkania swoich znajomych, a sam pojechał na koncert. Pamiętam, jak kiedyś budzę się rano, a nade mną stoi brodaty facet w kurtce puchowej i pyta, co ja robię w jego łóżku.
Z Jackiem bardzo się przyjaźniliśmy, zresztą, cała ta grupa, która wtedy żyła w Paryżu, była dla nas jak zawór bezpieczeństwa. Pamiętam pierwszego Sylwestra 1981/82. Był niebywale alkoholowy i rozpaczliwy. Nagle w tę noc zaczęły wychodzić różne historie: ktoś zostawił w kraju żonę w ciąży, ktoś inny rodziców. Myśmy się martwili o naszych bliskich tu, a oni o nas tam. Nie było żadnego kontaktu. A my na bieżąco jakoś sobie radziliśmy.
Zastanawia mnie z kolei jak poradzić sobie w zawodzie ‒ w obcym kraju, bez języka.
We Francji statystowaliśmy na planach. Kiedyś dostałam małą rolę w filmie z Marią Schneider. Trzecioplanową, ale zawsze to jakaś rola. Nie znałam języka, więc kolega uczył mnie „na małpę”. Dawali nam w ten sposób zarobić. Potem dostałam stypendium, a następnie wyjechałam ze swoim przyszłym mężem do Stanów. Tam trafiłam pod skrzydła pani Barbary Piaseckiej-Johnson. Pierwszą noc spędziliśmy na Bronxie, gdzie słychać było strzały. Po godzinie 17:00 lepiej było nie wychodzić w domu.
Zderzenie z Nowym Jorkiem musiało być szokujące.
Kontrasty były niebywałe. To mieszkanie na Bronxie należało do mojej koleżanki. Nie można w nim było zamykać drzwi na klucz, bo obok mieszkał jakiś świrnięty sąsiad, który sprawdzał, czy wszędzie może wejść. Naciskał na klamki i dobrze było mieć otwarte mieszkanie. Natomiast na środku stał fortepian, bo koleżanka była w akademii muzycznej.
Jak pojechaliśmy do centrum miasta, na Columbus Circle, to pierwszym, co zobaczyłam, był facet w szortach, który prowadził barana na smyczy. To było jak zderzenie z inną planetą. A jednocześnie to był taki czas w Nowym Jorku, kiedy panowała niesłychana życzliwość.
Gdy dostałam się pod opiekę pani Barbary, to z Bronxu wylądowałam na Central Park West w The Ghostbusters Building. Miałam niebywały apartament, moim sąsiadem był Calvin Klein. Ale nie miałam dolara na metro. I to jest kolejny kontrast. Kiedy otrzymałam stypendium w New York University na naukę angielskiego, to na południe miasta chodziłam na piechotę. Było mi szkoda tego dolara czy dolara dwadzieścia pięć na przejazd. Po latach twierdzę, że takie kontrasty wzmacniają człowieka. Pokazują, że nie ma sytuacji bez wyjścia.
Pomimo przeciwności pani kariera nabrała rozpędu.
W życiu można mieć wszystko, ale jak się nie ma przysłowiowego szczęścia, to naprawdę jest trudno. To nie jest tak, że nie doceniam w tym wszystkim siebie. Ale dobrze jest trafić na życzliwych ludzi. Byłam w siódmym miesiącu ciąży, kiedy zadzwoniła Agnieszka Holland i powiedziała mi, że Paul Mazursky chce zrobić film na podstawie książki „Wrogowie, opowieści o miłości” Izaaka Bashevisa Singera. Byłam przekonana, że w tym stanie nikt mnie nie zatrudni. Ale przeczytałam książkę i zwariowałam. Wysłałam do nich CV. Odezwali się do mnie, jak mój syn miał już trzy tygodnie. Poszłam na zdjęcia próbne, przeczytaliśmy z Paulem dwie sceny. I usłyszałam: „masz tę rolę”.
To był moment przełomowy.
O filmie zrobiło się głośno, może przede wszystkim z tego powodu, że nie dostałam nominacji do Oscara, o czym rozpisywała się prasa. To mi pomogło. Nagle odezwali się do mnie agenci, którzy być może nigdy by nie zadzwonili. Przychodziły różne propozycje, głównie polegały na powielaniu brawurowych scen z „Wrogów”. Byłam głodna grania, chciałam natychmiast wrócić przed kamerę, ale trafiłam na świetnego agenta, który powiedział stanowczo: „nie, czekamy na inną rolę ‒ inaczej pograsz sezon i się skończysz”. Nazywał się Richard Schmenner. Z takim nazwiskiem to musiał być Żyd, więc na każde żydowskie święto dawałam mu pejsachówkę, polską śliwowicę. Kiedy kończyliśmy już naszą współpracę, zaprosił mnie któregoś dnia na obiad i powiedział: „Margaret, ja tak naprawdę nie jestem Żydem, jestem Niemcem”. Zapytałam, czemu od razu mi tego nie powiedział, na co odparł: „nie kochana, ja się nie mogłem doczekać na każde żydowskie święto” (śmiech- red.).
To on poznał panią z Woodym Allenem?
Najpierw Glenn Close zaproponowała mi rolę w telewizyjnym filmie „Sarah, Plain and Tall”, którego była współproducentką. Później było spotkanie z Woodym Allenem. Początkowo mieliśmy robić film z Madonną, ale widocznie się nie dogadali i projekt nie doszedł do skutku. Napisał następny scenariusz i tak zagrałam w „Strzałach na Broadwayu”.
A jak wyglądała ta współpraca z Allenem?
Allen jest tak neurotyczny, jak bohaterowie jego filmów. Co ciekawe, o wiele mniej mówi na planie jako reżyser. Lubi przekazywać uwagi aktorom albo przez charakteryzatora, albo przez ludzi z innych pionów. Nigdy nie mówi „cut”, robił to operator. Pozostawał w cieniu. Jak schodziliśmy z planu, to widzieliśmy tylko koniec samochodu, którym odjeżdżał.
Natomiast to nie jest tak, że nie było z nim kontaktu. Grając scenę, trwał jakiś mecz koszykówki. Pod stołem mieliśmy mały telewizor. Co jakiś czas przychodził Allen i pytał, jaki jest wynik (śmiech – red.). Ale to jeszcze nie koniec. Skończyliśmy film i pół roku później zadzwonił do mnie agent, mówiąc, że Allen chce zrobić powtórkę jednej sceny. Podobno jest to u niego częste, różne drobiazgi wychwytuje już na stole montażowym. Okazało się, że wszystko było w porządku, ale chciał nas usadzić w innej konfiguracji przy stole.
Czyli człowiek pedantyczny.
Obsesyjnie pedantyczny. Daje aktorom wolność, ale dopóki ta wolność mieści się w jego ramach. Zdjęcia próbne do tego pierwszego filmu wyglądały tak, że weszłam na salkę, gdzie panował delikatny półmrok. W tym nastrojowym świetle czytałam scenę z jakąś panią, reszta była w ciemności. Nagle z tej ciemności przerwał mi Allen. Powiedział: „ja słyszę ten głos, skąd ty jesteś?”. Odpowiedział, że z Polski, on rzucił tylko „no to do zobaczenia” i wyszedł. Allen, jako radiowiec, już na etapie pisania ma w głowie określony tembr głosu, wyobraża go sobie. Akurat spotkałam się z jego oczekiwaniami; ta postać kliknęła ze mną.
Ostatnio wróciła pani do Nowego Jorku przy okazji zdjęć do filmu „Lepiej późno niż wcale”. Co się przez lata zmieniło w tym mieście?
Jest jeszcze szybsze. Do tego Nowy Jork jest potwornie drogim miastem do życia. Ci wszyscy, którzy żyli przy Upper West Side ‒ dzielnicy, która dawniej była mekką ludzi sztuki ‒ wyprowadzili się do Brooklynu czy Queens. Bo nie stać ich na życie w centrum. Inna rzecz: dawniej typowy nowojorski bezdomny chodził po ulicy z koszykiem z supermarketu, był obwieszony plastikowymi torbami i spał na tekturze. W tej chwili są to młodzi, często dobrze ubrani ludzie, uzależnieni od fentanylu.
To jest pewien klimat, specyfika Nowego Jorku. Narzekamy przyjeżdżając tam z Warszawy, gdzie mamy święty spokój. Natomiast dostęp i podejście do kultury jest tam czymś absolutnie wyjątkowym. Jesteśmy, jak sądzę, nieco bardziej roszczeniowi niż nowojorczycy. Jeśli ktoś chce tam zrobić film, to nie może liczyć na takie instytucje, jak PISF. Po prostu kręci film telefonem na ulicy, a później chodzi z nim od drzwi do drzwi. Większość z tych ludzi nie pracuje w zawodzie. Poznałam kiedyś faceta, który kładł się w klinice i testowano na nim lekarstwa za pieniądze. Inni mają etaty w korporacji, a kino robią po godzinach. Chyba tego też nauczyła mnie Ameryka ‒ jeśli czegoś się bardzo chce, trzeba o to zawalczyć.
Ten film to chyba kolejna przygoda.
Byłam przekonana, że moja kariera amerykańska jest już dawno skończona i że jeżdżę tam już tylko po to, żeby odwiedzać stare kąty. A przecież kocham Nowy Jork, to jest moje miasto. Propozycja przyszła do mnie na Facebooku. Dostałam wiadomość, że poszukiwana jest polska aktorka, która mówi po angielsku. Co ciekawe, zarówno scenarzystka, jak i reżyserka nie mają niczego wspólnego z Polską. Zapytałam je więc wprost, skąd pomysł na taki film. Okazało się, że scenarzystka w czasie studiów mieszkała na Greenpoincie i jednego dnia złamała biodro. Leżała w szpitalu, na jednej sali, z upiorną starszą panią z Polski.
Bardzo miło jest wrócić na plan w Nowym Jorku. Kręciliśmy głównie na Greenpoincie i Brooklynie. To były trudne zdjęcia, bo dużo działo się na ulicy. Zamykanie ulic w tym mieście jest koszmarem, więc dostaliśmy pozwolenia na pracę w pełnym ruchu. Tym samym ujęcie, które powinno trwać półtorej minuty, trwało nieraz pół dnia: bo to straż pożarna przyjechała, bo ktoś do nas podszedł, krzyknął. Ale była to naprawdę cudowna przygoda.
Na koniec zapytam jeszcze o Gdynię i pani rolę na festiwalu. W tym roku, jako przewodnicząca jury, zdecyduje pani o tym, jakie filmy otrzymają nagrody. Czuje pani odpowiedzialność z tym związaną?
Czuję, ale jednocześnie pomaga mi skład jury. Obawiałam się, że może zaistnieją między nami jakieś różnice, ale okazuje się, że każdy może w tym gronie powiedzieć to, co myśli i wspólnie wyciągamy wnioski. Natomiast dla mnie to musi być film, za którym chcę iść. Wychodząc z sali kinowej muszę wyjść z tym filmem; musi ze mną w jakiś sposób zostać. Dać mi do myślenia. Można oglądać filmy zrobione w różnych technikach, koncepcjach, ale ostatecznie liczy się podłączenie emocjonalne. O to chyba w ogóle chodzi w kinie.
Małgorzata Zajączkowska – na ekranie zadebiutowała w filmie „Zdjęcia próbne” Agnieszki Holland, Pawła Kędzierskiego i Jerzego Domaradzkiego. Pod koniec 1981 r. wyjechała do USA. Jako jedyna polska aktorka występowała na Broadwayu w Walter Kerr Theater u boku Franka Langelli. Grała w filmach Woody Allena, Paula Mazursky’ego, Glenna Jordana. Po powrocie do kraju współpracowała m.in. z Januszem Morgensternem, Andrzejem Wajdą, Kasią Adamik i Leszkiem Dawidem. Za rolę w „Nocy Walpurgi” Marcina Bortkiewicza otrzymała na Festiwalu Młodzi i Film w Koszalinie główną nagrodę za rolę żeńską.
Rozmowa: Mateusz Demski
fot. Tomek Kamiński
Wywiad pochodzi z Gazety Festiwalowej „Klaps”.